Upadłam nie pierwszy raz. Znów demoluję cały pokój, rzucam czym się da. Leżę i płaczę. Krzyczę i uderzam w ścianę. Wychodzę, odpalam papierosa i dopijam kawę. Biorę głęboki wdech. Podchodzę do lustra sprawdzić czy doklejony uśmiech jest wystarczająco realistyczny. Wychodzę odetchnąć. Wracam po paru godzinach, chowam się pod kołdrą z małą nadzieją, że nie obudzę się następnego poranka. Ciągle boli mnie serce, głowa, płuca. Podobno to przez stres, przez emocje duszone w środku. Milczę, choć chciałabym krzyczeć. Uśmiecham się, choć mam chęć wybuchnąć płaczem. Robię wszystko z delikatnością, choć chciałabym pierdolnąć o ścianę tym co leży pod ręką. Ludzie są tak bardzo naiwni, wierzą w każde słowo. Mówię to, co chcieliby usłyszeć, a oni zadowoleni cieszą się z cennych rad. Pierdolę ich. Jest mi tak bardzo obojętnie. Jutra mogłoby nie być. Niczego to nie zmieni. Sen by się jedynie nieco wydłużył, o jakieś.. zawsze? Pieprzę głupoty. W sumie stało się to normą. Ojciec mówi, że powinnam wybrać się do psychologa, krzyczy mi w twarz, że jestem nienormalna. Może ma rację. A może to on zwariował. Jestem po prostu cudowną aktorką, doskonale przed nimi udaję. Matka patrzy na mnie często z przerażeniem i nie do końca wie jak powinna zareagować na moje monologi. Tworzę swój własny świat, nie do końca szczęśliwy. Ale mój własny, w którym mogę się zamknąć z dala od wszystkiego. Od jakiegokolwiek bodźca, który wzbudziłby we mnie coś więcej niż złość, strach, rozpacz.
Z dnia na dzień.
Od wdechu do wydechu.
Od papierosa do papierosa.
Od kawy do kawy.
Od nocy do nocy.
Od płaczu do płaczu.
Mija mi ten czas. Całkiem szybko leci dzień po dniu. Każdy z resztą jest identyczny. Różni się jedynie kartka w kalendarzu, mój nastrój. Czasami jest lepszy. Wstaję rano z lepszym nastawieniem do życia. Ale upływa parę godzin i tracę jakikolwiek zapał i chęć. Czasami mi Ciebie brakuje. Trzymałeś mnie na powierzchni i nie dawałeś upadać. Kazałeś zawsze walczyć i dzielnie pokonywać kolejny ciężki dzień. Byłeś czymś, co mnie trzymało. Żyłam dla Ciebie. Teraz umarłam. Raczej coś we mnie umarło. Pozornie mała cząstka człowieczeństwa, współczucia, miłości. Co to jest miłość do cholery? Przestałam umieć to definiować. Za kilkadziesiąt lat usiądę przy kominku i uświadomię sobie "oh, tak wiele popełniłam błędów - przecież Cię kochałam!". Będę starą babą ogrzewające dłonie przy cieple kominka. W domu oprócz mnie będą może dwa koty, rybka w akwarium. Kilka zdjęć na półce z "młodzieńczych" lat. I pustka. Cisza. Zupełnie jak teraz.
Jest mi tak cholernie pusto. W środku czuję, jakby moja dusza gdzieś uleciała, bądź straciła na wartości. Z każdym dniem umieram. Codziennie krok bliżej. Mam jeszcze tyle do powiedzenia.